Biszkek – stolica betonu i smogu
Biszkek – stolica betonu i smogu
Wstaliśmy dość wcześnie, zbudzeni dochodzącą z pokoju obok muzyką. To poznani dzień wcześniej rosyjscy pracownicy oddelegowani do pracy w Kirgistanie robili hałas. Robili go w zasadzie przez całą noc i do tego wypili chyba znacznie więcej ognistego trunku niż my, bo ich pokój został otwarty na oścież, a kończyny uczestników biesiady bezwładnie zwisały z łóżek . Nawet obsługa hotelu na nich narzekała.
Na śniadanie wybraliśmy się do pobliskiego baru serwującego lokalne potrawy. Tam spróbowaliśmy po raz pierwszy kumys – sfermentowane kobyle mleko. Opis tego produktu niezbyt zachęca do skosztowania, jednak ten napój w smaku przypomina trochę naszą lokalną maślankę. Może smak jest bardziej wyrazisty i struktura bardziej płynna, ale maślanka to jedyne z czym skojarzył mi się ten napój.

Najedzeni i napojeni ruszyliśmy w kierunku Biszkeku. Po drodze, jak wynikało z zapowiedzi pijanych Rosjan, mieliśmy przejechać przez jedną z najładniejszych przełęczy tej części Azji. Tego dnia nie jechaliśmy zbyt szybko. Nie chcieliśmy się znów władować na partol stojący z radarem.
Wraz z każdym przejechanym kilometrem wspinaliśmy się coraz wyżej, a jednocześnie robiło się coraz bardziej zielono. Olbrzymie połacie łąk porastały wzgórza o zboczach łagodnych niczym te z tapety Windows XP. Przy drodze zaczęło się roić od jurt sprzedających ręcznie wyrabiane sery oraz kumys. Olbrzymie stada owiec i koni co jakiś czas dopełniały sielskiego krajobrazu. Było tam naprawdę uroczo. Rosjanie mieli rację, choć nie było to może najpiękniejsze, co widzieliśmy podczas tej wyprawy, to warto było tam być.
Zatrzymaliśmy się przy jednej z jurt, chcąc kupić na próbę trochę sera, robionego w kształcie kulek. Ten ser robiony w dwóch wariantach – suchym i namaczanym w serwatce, przypominał trochę w smaku fetę. Przy okazji zakupów daliśmy się namówić na herbatę i kurdak – baraninę z cebulą, podawaną tam w towarzystwie ogórka. Tak oto w miłym towarzystwie młodej Kirgizki, zajadaliśmy obiad, dopytując od czasu do czasu o produkty na półce czy lokalne zwyczaje.

Podczas tych chwili zaskoczyło nas kilka rzeczy. Jurta w środku nie ma, jak można by się spodziewać ogniska, ale kuchenkę gazową. Wyposażenie przypomina bardziej pokój niż namiot pośrodku pastwiska, a do tego pasterka ma świeżo zrobione paznokcie u rąk i nóg, jakby miała wkrótce ruszać na wieczorny raut zamiast na łąkę pilnować koni.
Sympatyczna atmosfera podczas posiłku oraz pogawędka z przypadkowo napotkanym Kirgizem, który wspominał swój pobyt w Polsce pozwoliły nam trochę zapomnieć o przykrościach z poprzedniego dnia. Do tego te majestatyczne stada koni i piękno przyrody wokół… Aż żal było zostawiać to miejsce i jechać do Biszkeku.
No właśnie – Biszkek. Jest wiele miejsc ładnych i brzydkich, które miałem okazję odwiedzić. Różne na mnie robiły wrażenie, ale to właśnie Biszkek, a już na pewno jego przedmieścia będą mi się kojarzyć z bałaganem i smrodem spalin. Przebijanie się przez korki tego miasta było nie do zniesienia. Im byliśmy bliżej centrum, tym robiło się ciaśniej i bardziej smrodliwie.
Za namową Zbyszka stajemy przy małym zakładzie fryzjerskim. Czas na strzyżenie. Dwie fryzjerki przywitały nas bardzo miło i było sporo śmiechu. Na dodatek, gdy poprosiliśmy je o jakiś kontakt do miejsca, gdzie można przenocować, to jedna z kobiet zadzwoniła po męża, który nas odprowadził na kwaterę i jeszcze później podwiózł do centrum. Takie spontaniczne sytuacje są bardzo miłym akcentem każdej wyprawy.
Centrum Biszkeku wyglądało lepiej niż jego przedmieścia, przynajmniej patrząc pod kątem czystości. Zabudowa miasta wyglądała na dość charakterystyczną, sowiecką linię. Pośrodku placu na koniu dumnie prężył się Manas, a u jego boku powiewała olbrzymia flaga. Wokół było bardziej kolorowo niż zwykle, bo do stolicy dojechaliśmy pierwszego czerwca, w dzień dziecka. Mnóstwo maluchów biegało wokół fontanny, która swym kształtem przypominała tą, którą odwiedzałem jako dzieciak w rodzimym Kaliszu.
Centrum nie powalało urokiem, więc postanowiliśmy ruszyć w dalszy spacer. Po drodze zobaczyliśmy siedzibę prezydenta – Biały Dom, przeszliśmy kawał głównej arterii miasta, odwiedziliśmy dzielnicę, gdzie były tysiące hinduskich studentów i zjedliśmy najgorszy kebab jaki jadłem w życiu.
Biszkek nas nie zachwycił. Może to przez nadmiar betonu i komunistycznej architekturze? Może to przez smog unoszący się nad miastem i brud panujący wszędzie, poza głównymi ulicami? Być może było to spowodowane tym, że przyjemniej nam było spędzać chwile w otoczeniu gór i pięknej przyrody niż w pobliżu kopcących aut, ale przecież wielkie miasta, nie tylko te azjatyckie zawsze żyją innym rytmem. To był ostatni dzień w Kirgistanie. Nazajutrz ruszyliśmy ponownie do Kazachstanu, do jego dawnej stolicy.