Hotel z milionem gwiazdek

Hotel z milionem gwiazdek

Obudziliśmy się dość wcześnie. Wkrótce dołączył do nas nasz lokalny opiekun, który przyniósł wysuszone buty i chwała mu za to. Reszta ciuchów przemoczonych podczas wczorajszej przeprawy schła wywieszona na poręczy przed budynkiem. Na nasze szczęście słońce mocno świeciło tego dnia. W czasie suszenia popijaliśmy poranną kawę przegryzaną chlebem z miodem. Zjedliśmy to, co zostało z kolacji, aby nie nadużywać gościnności.

Dzięki kilku godzinom rozmów z człowiekiem, który mieszkał w wiosce nasze spojrzenie na Islam znacznie się zmieniło. My Europejczycy w każdym wyznawcy tej religii widzimy potencjalnego przestępcę. Tam w Azji doświadcza się często tego, co głosi Koran. Ludzie starają się być dla siebie braćmi,  dzielą się posiłkiem z każdym gościem czy kimś biedniejszym. Pomagają sobie w potrzebie. Można to było odczuć w wielu chwilach naszej wyprawy. Raczej nie wyglądało to na inscenizację na potrzeby turystów, bo tych tutaj jak na lekarstwo. Czy to właśnie łamanie stereotypów nie stanowi jednego z ważnych aspektów podróżowania?

Gdy wszystko wyschło spakowaliśmy się na motocykle, zostawiliśmy w podzięce na pamiątkę banknot z wizerunkiem pierwszego króla Polski i ruszyliśmy dalej w kierunku dachu świata. Droga nie odbiegała jakością od tej znanej z poprzedniego dnia. Zeschnięta glina i kamienie na przemian. Do przepaści też zdążyliśmy się już przyzwyczaić.

Sielanka nie trwała zbyt długo, bo już kilka kilometrów od wioski z przeciwka nadjechał samochód terenowy z dwójką Niemców i informacją, że drogę zabrała lawina kamieni i błota, przejazdu nie ma. Szukając alternatywy zobaczyliśmy człowieka, który machał u podnóża góry i wskazywał nowy kierunek. Zawróciliśmy i małym mostkiem przeprawiliśmy się na drugi brzeg rzeki. Lokalny mieszkaniec pokazał, że stworzyli nową drogę na zboczu sąsiedniej góry, aby jednak do niej dotrzeć należało przejechać przez rzekę, znów przez rzekę.

Tym razem poszliśmy na łatwiznę. Za symboliczne dwadzieścia złotych, poznany mężczyzna zaoferował pomoc i wskazanie ścieżki przez głęboki i rwący nurt. Rozpakowaliśmy kufry, przenieśliśmy rzeczy na drugi brzeg, a następnie we trójkę przeprowadziliśmy każdy z motocykli. Cała operacja to godzina roboty, kolejna godzina skracająca nasz dzienny przebieg. To właśnie dlatego nie warto na takiej wyprawie rezerwować noclegów wcześniej, choć w zasadzie na tym odcinku nawet nie było ich przecież gdzie rezerwować.

Już po chwili okazało się, że przejazd przez rzekę to nic w porównaniu z uczuciami, których można było doświadczyć jadąc glinianą ścieżką na zboczu stronnej góry. Ciasne zakręty, glina i przepaść po prawej stronie motocykla. Adrenalina skakała do gardła. Nie mogło się też obyć bez wywrotki. Po sforsowaniu glinianego skrótu dotarliśmy ponownie do „naszej” drogi. Teraz jawiła się ona niczym równiutka autostrada.    

Krajobraz powoli się zmieniał, zmieniała się też wysokość na jakiej jechaliśmy. Ponad trzy tysiące metrów nad poziomem morza było już czuć. Oddech stał się cięższy, a podnoszenie motocykla po kolejnym uślizgu koła na glinie czy błocie stało się nie lada wyzwaniem i przyprawiało o zadyszkę.

Jechaliśmy przez zielone szczyty, na których pasterze wypasali owce. Pasterzom towarzyszyły psy, psy wielkości małego misia. Owczarki środkowoazjatyckie to wielkie stworzenia, które na co dzień stawiają opór wilkom czy niedźwiedziom. Motocyklistów niestety też nie lubią i namiętnie gonią przy każdej okazji, szczerząc do tego wielkie zębiska. Żaden nas nie ugryzł, ale kilka zmusiło do podkręcenia tempa jazdy. Jeden był też powodem wywrotki.

Gdzieś pomiędzy zielonymi wzgórzami dotarliśmy też do śnieżnych jęzorów, które do tej pory widać było z oddali. Oczywiście nie odmówiliśmy sobie kilku fotek i chwili leżakowania na białym puchu.

Już kilka, może kilkanaście kilometrów dalej zielone pastwiska ponownie zamieniły się w skaliste wąwozy i przepaści. Droga na stałe zrobiła się kamienista, a przed nami pojawiły się inne samochody. Były też ciężarówki jadące z Chin lub do Chin. Jadące, najczęściej we dwójkę, pojazdy wzbudzały nasz podziw i przerażenie za razem. Takie przejazdy dotychczas oglądaliśmy na kanałach podróżniczych. Bok auta ocierający o skały i koło wiszące kawałkiem nad przepaścią. Jak w takich warunkach się wyminąć? Nie wiemy. Nawet nam ciężko było czasem wyprzedzić czy wyminąć taki pojazd, a przecież nasze gabaryty znacznie odbiegały od pojazdów z czterema kołami.

Jechaliśmy tak cały dzień, mijając kolejne wioski. Dotarliśmy wreszcie do jednej z takich osad, gdzie zaczęliśmy szukać miejsca do spania. Słońce już zaczynało się chować za szczytami, co jak już wiedzieliśmy wróżyło szybkie ciemności w dolinach. Już po pierwszym postoju i pytaniu o nocleg zostaliśmy pokierowani do człowieka, który miał kilka łóżek ustawionych pod drzewami i do tego jeszcze oferował bufet z lokalnymi potrawami.

Do spania musieliśmy zjechać motocyklami po schodach, ale w zamian mieliśmy je zaparkowane tuż pod nosem. Posiłek zjedliśmy na jednym z owych wystawionych w ogrodzie łóżek w towarzystwie kierowców ciężarówek mijanych po drodze. Pogaduchy trwały do późnego wieczora, a lokalne jedzenie okazało się pyszne.

Po zmroku dostaliśmy komplet przechodnich (bo nie wiadomo kiedy pranych ostatnio), ciężkich koców z owczej wełny, a nasz wcześniejszy stół zamienił się w wielkie łoże. Chwilę później do naszej ekipy dołączył miejscowy kot, który postanowił tego dnia spać z motocyklistami z Polski. W ten oto sposób nocowaliśmy w hotelu o standardzie tysiąca gwiazd. Te gwiazdy mieliśmy nad sobą, gdy tylko otworzyliśmy oczy. Czyż to nie jest lepsze od marmurów w Hiltonie?

Nazajutrz gospodyni już od świtu zaczęła „odkurzanie” przy pomocy tradycyjnej miotły, zrobionej z gałązek takiej, jakie można było kupić również u nas na targu. Poranek nie był zbyt chłodny, a noc na świeżym powietrzu pozwoliła nam wypocząć. Zasięgu w komórkach nie było od kilku dni, za to dotarł jakimś cudem sms, że Play wita w Afganistanie. Tak, to właśnie góry Afganistanu widać było za rzeką, o czym chwilę później poinformował nas jeden z kierowców. Niestety w głosie można było wyczuć niechęć do sąsiedniej nacji. Nie drążyliśmy tego tematu, czasem lepiej posłuchać w milczeniu.

Po śniadaniu ruszyliśmy w stronę Chorog – pierwszego większego miasteczka od czasu opuszczenia Duszanbe.   

Relacja „na żywo” z trasy przejazdu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.


CAPTCHA Image
Reload Image