Kazachstan znów nas wita!

Kazachstan znów nas wita!

Biszkek opuściliśmy bez większego żalu. Wielkie, betonowe miasto nie ujęło nas za serce. Do granicy z Kazachstanem mieliśmy kilkadziesiąt kilometrów, zatem dojechaliśmy szybko. Kontrola paszportowa przebiegła wyjątkowo szybko, tak samo poszło z kontrolą bagażu. Już kilka chwil później znów powitała nas ojczyzna filmowego Borata.

Gdy tylko przekroczyliśmy granicę zagadał do nas osobnik sprzedający „strachowkę” – ubezpieczenie OC na tamtejsze drogi. Szliśmy w zaparte, że przecież mamy zieloną kartę i żadne inne ubezpieczenia nie są nam potrzebne. Jakież było nasze zadziwienie, gdy przeczytaliśmy listę krajów objętych polską zieloną kartą… Z tych odwiedzonych przez nas była jedynie Ukraina i Rosja. Przejechaliśmy Azję środkową bez OC! Do tego dwa razy zatrzymała nas policja, ale im chyba bardziej chodziło o dolary niż o jakiś blankiet.

Tym razem zakupiliśmy ubezpieczenie na dwa tygodnie, kupiliśmy też lokalne karty SIM, bo kazachski numer telefonu był konieczny do rejestracji elektronicznego(!) ubezpieczenia. Piszę o tym dla tych, którzy sądzą, że na Wschodzie jest zacofanie, a niedźwiedzie chodzą po ulicach [żart].

Z granicy lecimy wprost na Ałmaty, dawną stolicę Kazachstanu. Trasa wiedzie autostradą, kawałkami remontowaną, ale na tyle przejezdną, że dość szybko docieramy do celu. Pogoda powoli przestawała nam sprzyjać i zaczął padać drobny deszcz. Na szczęście byliśmy już umówieni na nocleg i niezbędny serwis motocykli.

No właśnie – umówiliśmy się z Iwanem i Alipem, dwójką ludzi opiekujących się lokalnym klubem motocyklowym. Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że jeden z nich na bogato używał weekendu i jego nastrój był delikatnie mówiąc wesoły, drugiego gospodarza nie było na miejscu.  

Zaparkowaliśmy motocykle i dostaliśmy klucze do pokoju noclegowego w klubie. Jako, że godzina była wczesna, a nastrój rozrywkowy bardzo nam się udzielił, to spożyliśmy odrobinę lokalnego trunku, a na pogaduchach zeszło nam do wieczora.

Nazajutrz zrobiliśmy niezbędny serwis, choć cierpki posmak zeszłego wieczoru w ustach mieliśmy chyba do południa. Motocyklom należała się wymiana oleju, filtrów i szybki przegląd całej reszty, w końcu zrobiły z nami już blisko siedem tysięcy kilometrów. Miło zaskoczyło nas zaopatrzenie tego jedynego lub jednego z niewielu serwisów motocyklowych w mieście. Oleje, filtry, zestawy napędowe i wszystko inne, czego potrzeba by zacząć lub dokończyć motocyklową wyprawę. Były też akumulatory i to nawet do Varadero, jednak do starszego modelu i nie udało się go zapakować we właściwe miejsce.  Pamiętacie jeszcze, że jadę z chińskim akumulatorem na siodle, bo mój już dawno wyzionął ducha?

Po serwisie zwiedziliśmy Ałmaty i słynne wzgórze z którego widać ogrom tej aglomeracji. Miasto , jak większość w Kazachstanie, nie ma zabudowy szczególnie wysokiej, za to jest bardzo rozległe. Trzeba zauważyć, że często nasze pytanie o drogę do centrum kończyło się odpowiedzią, że to niedaleko, a bywało to kilka kilometrów. Określenie „niewielkie miasto” oznaczało takie około pięćdziesięciu kilometrów średnicy. Prawda, że trochę inna skala?

Podczas zwiedzania trafiliśmy na największy bazar w okolicy, gdzie zakupiliśmy lokalne wędliny i przekąski. Klimat tego bazaru przypomniał nam stare czasy, kiedy to w dni targowe można było kupić świeżo zabitą, wiejską kurę lub królika, a wszystko owijano na czas transportu w gazety. Tam było podobnie, tylko oprócz drobiu i królików na hakach wisiały dorodne udźce końskie i wołowe. Reszta podrobów i poćwiartowane kawałki leżały na regałach. Nie było tam lodówek, ale nie było też wszędobylskich much. Czemu? Nie wiem.

Z atrakcji Ałmatów (chyba tak to się odmienia?) można jeszcze zapamiętać dobre, lokalne jedzenie przy głównej ulicy miasta oraz niesamowitą przejażdżkę z byłym rajdowcem, a obecnie taksówkarzem. Ten pochodzący z Tadżykistanu szaleniec mknął między innymi samochodami w tempie wywołującym odruch wciskania nóg w podłogę. Robił to pewnie niczym Kubica, ale emocje i tak były spore.

Z Ałmatów nie wyjechaliśmy za szybko. Korzystając z gościny klubu motocyklowego, który już z resztą nawiedzali też inni Polacy, zostaliśmy jeszcze, by odwiedzić pobliski Kanion Szaryński. Piszę pobliski, bo jak wcześniej wspominałem, w kraju pokroju Kazachstanu dwieście kilometrów to „nieopodal”.

Nazajutrz ruszyliśmy zgodnie z planem w kierunku gór Tien-szan, aby w ich pobliżu zobaczyć Kanion Szaryński. Kanion oglądaliśmy na zdjęciach i filmach wielokrotnie, zrobił na nas wrażenie.

Wjazd na teren udostępniony do zwiedzania jest płatny. Cały kanion ma długość około stu pięćdziesięciu kilometrów, do zwiedzania udostępniony jest zdecydowanie krótszy, malowniczy fragment. Jeszcze do niedawna można było przejechać kanion dołem i obserwować jego piękno z siodła motocykla, jednak przed naszym przyjazdem zmieniono zasady i pozostało nam zwiedzanie „z góry”.

W momencie naszego dojazdu do kanionu na szczęście poprawiła się pogoda i przelotny deszcz przeszedł w inne rejony, co dało nam możliwość podziwiania w pełni tego cudu natury. Formacje skalne, które jawiły się naszym oczom były piękne. Złoty kolor skał mienił się w słońcu, a przepastne skarpy przyprawiały o szybsze bicie serca. Było cudnie. Nie wiem jak wygląda Wielki Kanion Kolorado na żywo, ale mogę sobie tylko wyobrazić skalę tej dziury w ziemi bazując na jej mniejszym bracie mieszczącym się we wschodnich krańcach Kazachstanu. Można było tylko siedzieć i patrzeć… W drodze powrotnej z kanionu spotkaliśmy parę rowerzystów z Portugalii. Są jednak na świecie wariaci, którym nic nie stoi na przeszkodzie w spełnianiu marzeń!

Pożywieni lokalnymi specjałami w pobliżu kanionu ruszyliśmy w drogę powrotną, by spędzić ostatni wieczór w dawnej stolicy. Pogoda znacznie się poprawiła i droga przebiegała szybko, do czasu dojazdu do granic miasta. Ałmaty w popołudniowych godzinach szczytu to dramatyczna jazda w korkach. Smog, jaki widzieliśmy nad miastem jawił się wielką czarną chmurą, którą można było wręcz namacalnie poczuć własnymi nozdrzami. Podobno to właśnie otoczenie gór sprawia, że brak tu wiatrów wymiatających zanieczyszczenia znad miasta. Sytuacja podobna jak w naszym Krakowie, ale uwierzcie na słowo – nasz krakowski smog, to przy tamtym zaledwie mgiełka.

Po przedarciu się przez centrum dojechaliśmy do klubu, gdzie był nasz nocleg, zjedliśmy kolację w pobliskiej, znanej nam już knajpie i szykowaliśmy się do opuszczenia miasta. Od wyjazdu z Ałmatów, po raz pierwszy jechaliśmy na zachód. Tam zaczął się nasz powrót do domu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.


CAPTCHA Image
Reload Image