Motocyklem do Lenina
Kolejny dzień w Rosji rozpoczęliśmy od obfitego śniadania, które miało nam wystarczyć na cały dzień jazdy po okolicy. Ambitny plan mówił o oglądaniu okrętów podwodnych w pobliskim porcie. Pogoda nadal dopisuje zatem jedziemy z minimalnym ekwipunkiem – woda, zestaw naprawczy do opon, zestaw kluczy i jedynie centralny kufer na motocyklu. Ruszamy.
Pierwsze kroki kierujemy na lodołamacz Lenin – to duma rosyjskiej floty, która torowała przez dziesiątki lat drogę innym okrętom na wodach Północy. Fenomen tego statku polegał na atomowym napędzie. Sprawiał, że okręt był samowystarczalny.

Po niedawnej wizycie w Czarnobylu wrażenie na nas zrobiło serce napędu – reaktor jądrowy, którego rozmiar jest zaskakująco mały. Aż trudno uwierzyć,że kilka „ołówków” średnicy paru centymetrów wprawiało w ruch te tony stali.
Po wyjeździe z Murmańska kierujemy się na zachód, ku miejscowości Sieweromorsk, gdzie mają stać zaparkowane okręty. Nasz plan niestety już po kilkunastu minutach legł w gruzach. Wciąż jesteśmy w ważnej militarnie okolicy, o czym już wkrótce przypomina nam wojsko. Zostajemy zatrzymani do kontroli w miejscu, gdzie kończy się możliwość dalszej jazdy dla „innostrońców”.
Stoimy tak przy wartowniczej budce i czekamy na dalszy rozwój akcji planując jednocześnie dojazd do Morza Barentsa inną drogą. Strażnik niebawem zrobił nam serię fotek na potrzeby FSB, jak powiedział i puścił wolno informując, że do morza dotrzemy jedynie w okolicy Teriberki.
Szybka korekta nawigacji i ruszamy na północny – wschód, gdzie będzie możliwość dotarcia do plaży. Jedziemy pustkowiem. Wokół tylko łąki, jeziorka i bagna. Domów brak. Brak też innych samochodów, motocykli czy nawet rowerów. Bardzo rzadko mijamy innych uczestników ruchu.

Na czterdzieści kilka kilometrów przed celem kończy się asfalt, który pomimo dziur i tak był całkiem przyzwoitą drogą. Zaczyna się szuter. Szuter, przez który już raz spotkałem się z glebą podczas tego wyjazdu. Będzie to możliwość szybkiego wyzbycia się lęków przed nieutwardzoną drogą.
Początek był nawet fajny, droga pozwalała na płynną jazdę. Niebawem jednak zaczęły się schody – ktoś wpadł na pomysł, by naprawić tę drogę wysypując tony luźnego piachu. Motocykle tańczą niczym tancerki na pokazie salsy, zarzucając zadem to w prawo to w lewo. Jedzie się na tym koszmarnie. Jak skończyła się ta piaskownica, zaczęła się tarka, na której z zębów chciały powypadać plomby. I tak to samego celu. Dopiero ostatnie kilka kilometrów to gładki jak stół asfalt.
Teriberka to chyba dość popularne miejsce, bo ilość nalepek na znaku informującym o wjeździe do osady przysłania jej nazwę. Sama miejscowość to zbiorowisko opuszczonych domów, port sprawiający wrażenie dawno nie używanego, kilka bloków mieszkalnych i jedyna w tej okolicy plaża.

Miejsce tyle urocze, co zastanawiające. Po co tu mieszkać? Rozrywek brak, przemysłu raczej też nie uświadczysz, a do tego zimą często jest kłopot tu dojechać i dowieźć choćby podstawowe artykuły. To nie pierwsze miejsce na świecie, gdzie zadaję sobie to pytanie i ono także pozostanie bez odpowiedzi.
W Teriberce spędzamy dłuższą chwilę racząc się kąpielą w Morzu Barentsa. Tak – jeśli trwa najcieplejsze od kilkunastu lat lato, to kąpiel w tych zazwyczaj lodowatych wodach jest możliwa. Na mój gust było cieplej niż w rodzimym Bałtyku. Jesteśmy tez świadkami trwającego właśnie odpływu.

Mając na uwadze, że słońce w tej okolicy nie zachodzi o tej porze roku, nie musimy się spieszyć z powrotem do hotelu. Przecież i tak nie pojedziemy po zmroku.
Przy okazji pobytu w Teriberce naciągamy też łańcuch w jednym z motocykli i odwiedzamy lokalny sklep. Pamiętacie sklepy w latach PRL-u? Ten właśnie tak wyglądał, tyle tylko że na półkach było coś więcej niż sam ocet. Czasem będąc w motocyklowej podróży można docenić osiedlową Żabkę i jej zaopatrzenie.
Podróż powrotna upłynęła szybciej. Chyba już przywykliśmy do szutrów. W Murmańsku jesteśmy przed północą i znów łapiemy się na tym, że zostaliśmy bez picie i jedzenia. Taki urok białych nocy.
Nazajutrz jedziemy do Norwegii…