„Ruszamy w góry!!!” – dzień trzeci
Dzień trzeci, 06.08.2014
Wstajemy skoro świt, około ósmej. Poranna toaleta, kontrola czy wczorajsze pranie wyschło – nie wyschło. Jest też pierwsza zła wiadomość – ząb Justy z którym będziemy się później jeszcze borykać daje o sobie znać.
Jemy śniadanie i pojawia się opcja powrotu do domu Jaranta i Justy… kiepsko. Wyjazd z kwatery znacznie się przeciąga, ale jednak ustalamy, że razem jedziemy zobaczyć Karpaty, a później się okaże, co dalej.
Smarowanie łańcucha (ja na szczęście mam olejarkę), tankowanie i ruszamy dalej. Pierwsze kilometry nudne. Drogi dobre, długie proste, ciepło. Zasuwamy w kierunku gór co jakiś czas uciekając mniej lub bardziej na pobocze, bo ktoś jadący samochodem z naprzeciwka wymyślił sobie, że będzie wyprzedzał.
Odcinek około dwustu kilometrów pokonujemy z kilkoma przerwami. Po jakimś czasie docieramy do miejscowości Turda – miejsca dłuższego postoju. W tym mieście jest olbrzymia kopalnia soli, która jest wpisana na listę najciekawszych miejsc na świecie. Nie sposób przegapić takiej atrakcji.
Krążąc po mieście za znakami kierującymi do kopalni spotykamy parkę Rumunów jadących na GS-ie, którzy dalej jadą z nami. Przez chwilę błądzimy razem i wreszcie docieramy na miejsce.
Parking przed kopalnią pełny samochodów. Podczas drugiego okrążenia podbiega do nas chłopak z Polski i pokazuje, że znajdą się wolne miejsca obok ich motocykli. Parkujemy przy chodniku na trawie i ruszamy do wejścia.
Miłe zaskoczenie – w zasadzie brak kolejki do wejścia. Przypomniała mi się od razu próba wejścia do kopalni w Wieliczce, gdzie po trzech godzinach stania w kolejce przesunąłem się o pięć metrów do przodu i zrezygnowałem.
W kopalni długi korytarz prowadzi nas przed siebie. Co jakiś czas korytarze w bok z salkami tematycznymi. Nic nie powala nas na kolana… do czasu. Wreszcie trafiamy na schody prowadzące w dół i zaczynają się atrakcje. Olbrzymia sala o głębokości kilkunastu pięter (tyle dreptaliśmy na dół). Wszystko pięknie oświetlone i zagospodarowane. Na dole pierwszej sali pole do minigolfa, stoły do ping-ponga, diabelski młyn – robi wrażenie. Spacerujemy przez chwilę i odkrywamy nagle, że to nie koniec atrakcji. Kilkadziesiąt metrów niżej jest kolejna sala, a raczej jeziorko z pływającymi po nim łódkami i ciekawie zrobionymi miejscami do odpoczynku. Oczywiście tutaj znów wszystko pięknie podświetlone.
Pobyt w kopalni daje nam chwilę wytchnienia i ochłody. Miejsce jest naprawdę warte odwiedzenia.
Na wyjściu odbieramy kaski zostawione dzięki uprzejmości pani od biletów w jednym z pomieszczeń obsługi i idziemy coś zjeść. Niestety z tym czasie zrywa się potężna ulewa i blokuje nasz wyjazd na jakąś godzinę.
Po godzinie nawałnica mija i możemy ruszać dalej w kierunku gór, kolejny przystanek u podnóża Karpatów. Osiemdziesiąt kilometrów przejeżdżamy dość szybko. Jedziemy drogą krajową, która wygląda jak niektóre odcinki autostrad w Polsce. Cztery pasy ruchu i nawierzchnia gładka jak stół. Po drodze mijamy z nieprzyzwoitą prędkością kilka patroli policji. Mijamy również Polaków jadących na rowerach. Ciekawe ile im zajęło dotarcie w ten region Rumunii. Pozdrawiamy ich klaksonami i machaniem ręką.
Docieramy do Sebes – miejsca, która ma nam otworzyć bramę do atrakcji tej wyprawy. To właśnie w Sebes rozpoczyna się Transalpina – droga 67C – znana doskonale większości motocyklistów.
Jedziemy jak nakazują znaki, a przed nami pasmo górskie. Po kilku kilometrach po obu stronach drogi widać już typowo wiejską zabudowę. Robi się klimatycznie, jednak dziś już za późno na dalszą podróż. Zawracamy i szukamy kwatery. Docieramy do bardzo ładnego pensjonatu, otoczonego zadbanym ogrodem. Tu spędzimy noc.
Po rozpakowaniu bagażu wracamy na chwilę do Sebes, by zrobić zakupy. Rozpoczyna się nowa tradycja na naszej wyprawie, kultywowana przez wszystkie kolejne dni – zakupy w Lidlu. Po powrocie robimy kolację, ustalamy co robimy jutro i idziemy spać przy odgłosach burzy. Jutro pierwsze duże wyzwanie – Transalpina.