Tam, gdzie startował Hermaszewski
Tam, gdzie startował Hermaszewski
Pierwsze kilometry na zachód, w kierunku domu wiodły nas długą i prostą drogą w kierunku Szymkentu. Po prawej i lewej stronie widać było jedynie niekończące się stepy porośnięte wątłą roślinnością. Sporadycznie, co jakiś czas pojawiało się jakieś zielone, uprawne poletko. Można je było dostrzec jednak tylko w pobliżu miast. Nawigacja ustawiona na wcześniej wyszukany hotelik w centrum Szymkentu powoli odliczała dzielące nas od celu kilometry.
Po drodze dosięgła nas burza, a raczej kilka komórek burzowych, które raz po raz przemaczały nasze motocyklowe wdzianka. Nie ubieraliśmy się w przeciwdeszczówki, bo po tych napadach deszczu następowały chwile słoneczne, które w moment nas osuszały. Dopiero ostatnia z ulew dała nam się we znaki i spadła na nas jak grom z jasnego nieba. W minutę, może dwie byliśmy przemoczeni do suchej nitki, a wokół stanęła ściana wody. W tym miejscu świata nie ma co liczyć na przydrożne drzewo dające schronienie, więc najpierw ubierając się w deszczówki staliśmy w strugach deszczu na poboczu, a następnie walcząc z kałużami pokonywaliśmy kolejne kilometry.

Na nasze szczęście takie warunki trwały przez nie więcej niż kwadrans, po czym znów nastało słońce. Do Szymkentu dojechaliśmy już osuszeni i ponownie rozgrzani promieniami słońca. O tym mieście słyszeliśmy już wcześniej, jako o mieście bardzo rozległym i pozbawionym wysokiego budownictwa. Jak już wcześniej wielokrotnie pisałem „rozległy” w ujęcie Kazachów to zupełnie coś innego niż w Polsce. Miasta nie dawało się ogarnąć wzrokiem, a z uwago na to, że było „płaskie” w ujęciu architektonicznym, nie było można złapać wzrokiem żadnych punktów orientacyjnych. Nawigacja ustawiona według danych z booking.com wyprowadziła nas w pole, co powoli stawało się standardem dla współrzędnych w krajach Wschodu.
Miejsce wskazane przez GPS zazwyczaj mijało się o dobre kilkaset metrów, do kilku kilometrów względem faktycznej miejscówki. W Szymkencie zamiast do hotelu trafiliśmy gdzieś pomiędzy pralnię a warsztat samochodowy. To właśnie ekipa z warsztatu nakierowała nas na właściwy cel, a wręcz nalegali, że nas tam odprowadzą, tylko zmienią klientowi koło.
Po godzinie błądzenia po mieście trafiliśmy wreszcie do naszego noclegu, tuż obok dworca i ulicy ze straganami. Sam hotel był nad wyraz uroczy w całym tym rozgardiaszu. Pokoje były obszerne i czyste, a łazienki z dużym prysznicem i kompletem akcesoriów do kąpieli. Dobrze było odetchnąć od wszechobecnego stepowego kurzu i wreszcie go z siebie skutecznie zmyć.
Jako, że powoli nadchodził wieczór ruszyliśmy bazarową ulicą w poszukiwaniu ciekawej restauracji. Po drodze kupiliśmy zapas ładowarek i kabelków, bo nasze już się zmęczyły trasą, a tutejsze były po kilka złotych.

Trafiliśmy wreszcie do dużej restauracji ze stołami rozstawionymi pod gołym niebem. To był strzał w dziesiątkę. Dostaliśmy tam po wielkim steku podanym na grubym, drewnianym krążku. Dobrze przygotowane mięso przyciśnięte kufelkiem piwa było pięknym zakończeniem dnia.
Nazajutrz ruszyliśmy dalej w kierunku Bajkonuru, miejsca skąd w czerwcu 1978 roku Mirosław Hermaszewski startował na podbój kosmosu. To symboliczne miasto leżące na dawnych terenach ZSRR, a od marca 1994 roku dzierżawione przez Rosję od Kazachstanu, było jednym z celów tej wyprawy. Chcieliśmy możliwie z bliska zobaczyć kosmodrom, niestety wielkie było nasze rozczarowanie, bo obiekt jest opasany szerokim terenem wojskowym i z ulicy ledwo go widać.
Na dodatek podczas nocy poprzedzającej naszą wizytę u bram Bajkonuru poznaliśmy ludzi organizujących wycieczki na oglądanie startu rakiety. Startowała za trzy dni – trzy dni, których by nam brakło, by opuścić Rosję w czasie wymaganym przez wizy. Niestety nie wszystko można mieć i czasem trzeba dokonywać słusznych wyborów.
Na tamten moment musiały nam wystarczyć fotki przy wjeździe do miasta i widniejący w oddali kosmodrom. Kierowaliśmy się dalej w stronę Morza Aralskiego i Aralska, walcząc z potwornym wiatrem zwalającym nas z motocykli.