
Dzień czwarty, 07.08.2014
Wstajemy – dziś się zacznie… Przed nami Transalpina, jedna z największych atrakcji wyprawy. Poranna toaleta, szybko uwijamy się ze śniadaniem, bagaże zostawiamy w pokoju i ruszamy ku górom.
Jako, że ruszyliśmy w trasę dość wcześnie a wokół wysokie zbocza na wielu zakrętach jest jeszcze mokro i czujemy lekką rezerwę przed mocnym odkręcaniem manetki.
W ramach rozruchu przejeżdżamy kilka kilometrów i tankujemy do pełna na małej, przydrożnej stacji. W trakcie tankowania mija nas VFR-a na polskich tablicach, którą kawałek dalej ponownie mijamy.
Jedziemy dalej równym niezbyt szybkim tempem. Przyjemność z jazdy lekko psują wycinki w asfalcie wypełnione kamieniami, na których trzeba co chwilę zwalniać. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do miejsca, gdzie kończy się asfalt. Stajemy.
Zastanawiamy się czy dobrze jedziemy, a po chwili dojeżdża do nas mijana wcześniej VFR-a. Tak poznajemy Tomka, który podobnie jak my postanowił przejechać Rumunię na motocyklu. Pytamy o drogę przejeżdżających ludzi i ruszamy dalej, teraz już w trzy motocykle.
Droga szutrowa szybko się kończy i dalej podążamy już lepszym asfaltem. Zakręty i widoki coraz lepsze. Na kolejnym rozjeździe gubimy drogę i jedziemy ze dwadzieścia kilometrów szutrem. Trochę nam zeszło zanim zawróciliśmy i wróciliśmy na właściwą trasę.
Jadąc już ponownie Transalpiną wkrótce docieramy do jeziora, przy którym jest wielkie urwisko skalne. Oczywiście obowiązkowo robimy tu serię fotek. Mija nas kilku polskich motocyklistów, których jest tu chyba najwięcej.
Ruszamy dalej i rozpoczyna się najlepszy odcinek tej trasy. Nowy asfalt, piękne widoki i zakręty, o jakich wcześniej można było tylko pomarzyć. Teraz już jedziemy naprawdę dobrym tempem, zdzierając boki naszych opon.
Można by co chwilę robić postój i fotografować okolicę. Przystajemy co jakiś czas w ciekawych punktach, aby nacieszyć oko. Czasem trzeba parkować motocykl na biegu, bo na stopce i bez włączonego biegu chce się zsuwać ze zbocza.
Na jednym z postojów w oddali słyszymy stado porykujących osłów, które spotykamy kilka zakrętów dalej. Oczywiście ponownie stajemy i robimy sesję z tymi upartymi zwierzakami. Były bardzo przyjazne i chętnie pozowały.
Wkrótce docieramy do miejsca, gdzie nie rosną już drzewa. Oznacza to tylko jedno – jesteśmy naprawdę wysoko. Zakręty robią się coraz bardziej ciasne i strome, a chwila zawahania w operowaniu manetką gazu na zakręcie może zaowocować klasyczną glebą.
Docieramy wreszcie do najwyższego punktu trasy. Na horyzoncie tylko góry, łąki i lasy. Co jakiś czas widać pasące się owce – czasem na tak stromych zboczach, że aż niewiarygodne, że te zwierzaki tam wlazły.
Na szczycie trasy stoi kilkanaście budek sprzedających regionalne pamiątki. Trochę jak u nas w Tatrach. Zamiast kupować wolimy nacieszyć oczy widokami. Postój trwa kilkadziesiąt minut i zastanawiamy się, jaką trasą wracać. Musimy dotrzeć do miejsca naszego noclegu. Opcje są dwie – wracamy tą samą drogą albo jedziemy dalej i wracamy jedną z dróg krajowych nadrabiając ponad sto kilometrów. Zapada decyzja – wracamy Transalpiną. Na wieść o tym Justa puszcza w moim kierunku małą wiązankę słów, które raczej nie występują w słowniku poprawnej polszczyzny. Zadowoleni jesteśmy za to my – faceci. Dla nas jeszcze raz przejechać przez ten ciąg zakrętów to sama radość.
Droga powrotna płynie szybko. Znamy trasę, więc lecimy trochę szybciej i pewniej. Mijamy grupki bajkerów jadących w górę. Jedna z grup (chyba Niemcy) gestami pytają nas czy warto jechać dalej. Byli chyba rozczarowani pierwszymi kilometrami, na których występowały wspomniane wcześniej wycinki w asfalcie.
Przed wieczorem docieramy do kwaterki, w której zostały nasze bagaże. Jedziemy jeszcze tylko na tradycyjne zakupy do Lidla. Najadamy się do syta, niestety jak się później okazało był to błąd. Po powrocie do kwatery zostaliśmy zaproszeni na tradycyjną rumuńską kolację przez dwie siostry prowadzące pensjonat i ich mamę. Jedzenie pyszne i tak jak lubię najbardziej – lokalne. Do tego po kieliszeczku palinki.
Przy stole obok zajadają kolację Niemcy oraz dwójka Polaków, również jadących przez Rumunię na motocyklach. Jeden z nich jest dentystą. Jaki to zbieg okoliczności, bo ząb Justy daje się jej mocno we znaki. Dostała na wieczór dawkę leków przeciwbólowych i poradę, aby szukać od rana dentysty.
Pogaduchy z rodakami trwały jeszcze z godzinkę i idziemy spać. Rano musimy szukać dentysty, a później zdążyć na trasę Transfogarską.